Dean Thomas |
Wysłany: Czw 10:51, 26 Lip 2007 Temat postu: Czy na Biegunie Północnym istnieją wejścia do tajnych baz? |
|
(luty-marzec 1947 r.)
Przelot badawczy nad Biegunem Północnym (Wewnętrzna Ziemia – mój tajemny dziennik)
Dziennik ten pisać muszę w tajemnicy i skrytości. Dotyczy on mego przelotu nad Arktyką w dniu dziewiętnastego lutego tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego roku.
Przychodzi taki czas, gdy człowieczy racjonalizm przestaje cokolwiek znaczyć i kiedy zaakceptować trzeba nieuniknioną Prawdę! Gdy piszę te słowa, nie wolno mi ujawniać nikomu poniższej dokumentacji… być może nie ujrzy ona nigdy światła dnia i nie pozna go opinia publiczna, muszę jednak spełnić swój obowiązek i wszystko zanotować, aby wszyscy mogli to pewnego dnia przeczytać. W świecie pełnym zachłanności i wyzysku przez niektórych ludzi nie można powstrzymywać tego, co stanowi prawdę.
DZIENNIK POKŁADOWY: LOT Z BAZY NAD ARKTYKĘ, 19/02/1947 R.
Godzina 0600 – Zakończono wszystkie przygotowania do naszego lotu na północ i startujemy z pełnymi zbiornikami paliwa o 0610.
Godzina 0620 – Mieszanka paliwa w prawym silniku zdaje się zbyt bogata, dokonano poprawek i oba silniki Pratt & Whittney pracują równo.
Godzina 0730 – Kontakt radiowy z bazą. Wszystko w porządku, odbiór normalny.
Godzina 0740 – Zauważono niewielki wyciek oleju w prawym silniku, jednakże wskaźnik ciśnienia oleju zdaje się pracować normalnie.
Godzina 0800 – Niewielka turbulencja z kierunku wschodniego na wysokości 2321 stóp [ok. 705 metrów – przyp. tłumacza], skorygowałem do 1700 stóp [ok. 515 metrów – przyp. tłumacza], turbulencji nie stwierdza się, lecz wzmaga się tylny wiatr, dokonałem więc niewielkich poprawek w ustawieniu dławika i samolot sprawuje się świetnie.
Godzina 0815 – Kontakt radiowy z bazą, sytuacja w normie.
Godzina 0830 – Ponownie pojawiły się turbulencje, zwiększam wysokość do 2900 stóp [ok. 885 metrów – przyp. tłumacza] i znów doskonałe warunki lotu.
Godzina 0910 – Pod nami wielkie połacie lodu i śniegu, zauważam plamy o żółtawym zabarwieniu, które rozciągają się liniowo. Zmieniam kierunek lotu w celu dokładniejszego przyjrzenia się tym kolorowym wzorom, zauważam także barwę czerwonawą czy liliową. Robię dwa pełne okrążenia nad tym rejonem i powracam do kierunku wyznaczonego przez kompas. Ustalam ponownie położenie z bazą i przekazuję informację o zabarwieniu lodu i śniegu poniżej.
Godzina 0910 – Zarówno kompas magnetyczny, jak i żyrokompas zaczynają wirować i drgać, nie jesteśmy w stanie utrzymać kierunku opierając się na wskazaniach przyrządów. Orientujemy się według kompasu słonecznego, ale wszystko zdaje się być w porządku. Przyrządy najwyraźniej reagują powolnie i z opóźnieniem, ale nic nie wskazuje na oblodzenie!
Godzina 0915 – W pewnej odległości dostrzegam coś, co chyba jest górami.
Godzina 0949 – Upłynęło 29 minut lotu od pierwszej obserwacji gór i nie jest to złudzenie. Są to góry, składające się z niewielkiego łańcucha, których nigdy wcześniej nie widziałem!
Godzina 0955 – Zmiana wysokości do 2950 stóp [około 900 metrów – przyp. tłumacza]. Znów doświadczamy silnych turbulencji.
Godzina 1000 – Przecinamy niewielki łańcuch górski i – o ile jesteśmy w stanie stwierdzić – nadal lecimy na północ. Za górami znajduje się najwyraźniej dolina z niewielką rzeką czy też strumieniem, płynącym w jej środkowej części. Pod nami nie powinno być żadnej zielonej doliny! Coś tu jest z pewnością nie tak i dzieje się tu coś bardzo dziwnego! Powinniśmy znajdować się nad lodem i śniegiem! Z lewej burty widać olbrzymie lasy, porastające górskie zbocza. Nasze instrumenty nawigacyjne wciąż wirują, żyroskop waha się w przód i w tył!
Godzina 1005 – Zmniejszam wysokość do 1400 stóp [około 425 metrów – przyp. tłumacza] i wykonuję ostry skręt w lewo, aby lepiej przyjrzeć się dolinie pod nami. Jest zielona i porośnięta mchami lub gęsto zbitą trawą. Światło wydaje się tu inne. Nie widzę już słońca. Jeszcze raz skręcamy w lewo i zauważamy pod nami coś, co chyba jest jakimś zwierzęciem. Zdaje się, że to słoń! NIE!!! Bardziej przypomina mamuta! To niewiarygodne! A jednak, jest tu! Zmniejszam wysokość do 1000 stóp [około 305 metrów – przyp. tłumacza] i biorę lornetkę, aby lepiej przyjrzeć się zwierzęciu. Potwierdzam – to zwierzę z pewnością podobne jest do mamuta! Składam raport do bazy.
Godzina 1030 – Napotykamy coraz więcej wzgórz o zielonych zboczach. Miernik zewnętrznej temperatury wskazuje 74 stopnie Fahrenheita [około 23 stopni Celsjusza – przyp. tłumacza]! Lecimy dalej zgodnie z wyznaczonym kierunkiem. Przyrządy nawigacyjne zdają się teraz pracować normalnie. Zadziwia mnie ich zachowanie. Próbuję połączyć się z bazą. Radio nie działa!
Godzina 1130 – Krajobraz pod nami jest bardziej płaski i zwyczajny (jeśli wolno mi tak powiedzieć). Przed nami dostrzegamy coś, co wygląda jak miasto!!!! To niemożliwe! Samolot zdaje się lekko płynąć. Przyrządy przestały działać!! Mój BOŻE!!! Po obu stronach samolotu widzimy dziwne pojazdy. Gwałtownie się zbliżają! Mają kształt dysku i błyszczą. Są teraz wystarczająco blisko, by dostrzec znajdujące się na nich znaki. To rodzaj swastyki!!! To fantastyczne. Gdzież jesteśmy?! Co się stało? Znów ciągnę za manetki. Nie reagują!!!! Schwytała nas jakaś niewidzialna siła!
Godzina 1135 – Nasze radio trzeszczy i słyszymy głos, mówiący po angielsku z niewielkim akcentem nordyckim lub germańskim! Wiadomość brzmi: „Witamy, panie Admirale, w naszym królestwie. Sprowadzimy pana na ziemię za dokładnie siedem minut! Proszę się odprężyć, jest pan w dobrych rękach”. Zauważam, że silniki naszego samolotu przestały pracować! Samolot znajduje się pod jakąś przemożną kontrolą i sam skręca. Przyrządy kontrolne są bezużyteczne.
Godzina 1140 – Otrzymujemy kolejną wiadomość radiową. Rozpoczynamy właśnie podchodzenie do lądowania i za chwilę samolot leciutko się chwieje i rozpoczyna zejście, jakby schwytany w jakąś wielką windę! Ruch w dół jest niemal niezauważalny, a dotknięciu ziemi towarzyszy zaledwie maleńki wstrząs!
Godzina 1145 – Dokonuję ostatniego, pospiesznego wpisu do dziennika pokładowego. Ku naszemu samolotowi zbliża się pieszo kilku mężczyzn. Są wysocy i mają blond włosy. W oddali widać wielkie, błyszczące miasto, pulsujące wszystkimi kolorami tęczy. Nie wiem, co się teraz zdarzy, ale nie widzę, by przybysze mieli ze sobą jakąś broń. Słyszę, jak jakiś głos woła mnie po nazwisku i każe otworzyć drzwi do luku bagażowego. Tak też robię. KONIEC WPISU.
jeden z projektów Franka Lloyda Wrighta
Od tego miejsca wszystkie kolejne wydarzenia spisuję z pamięci. Wszystko to wymyka się wyobraźni i zdawać by się mogło szaleństwem, gdyby nie wydarzyło się naprawdę.
Zabierają operatora radia i mnie z samolotu i szykują serdeczne powitanie. Stajemy na przypominającym platformę pojeździe bez kół! Z wielką prędkością przenosi nas ku błyszczącemu miastu. Gdy się zbliżamy widzę, że zdaje się być zrobione z krystalicznego materiału. Wkrótce przybywamy do dużej budowli, jakiej nigdy wcześniej nie widziałem. Wyglądało, jakby właśnie zeszło z deski kreślarskiej Franka Lloyda Wrighta [Frank Lloyd Wright – jeden z najwybitniejszych amerykańskich architektów, propagujący idee organicznej (a więc pozostającej w zgodzie z przyrodą) architektury, organicznej edukacji oraz zachowania środowiska naturalnego - przyp. tłum.], albo raczej pochodziło ze sceny w filmie o Bucku Rogersie [Pułkownik Buck Roger – bohater znanego w USA serialu science-fiction, którego akcja toczy się w XXV wieku – przyp. tłum.] !! Podają nam jakiś ciepły napój, którego smaku nie daje się porównać do niczego, co kiedykolwiek w życiu kosztowałem. Jest wyborny. Po mniej więcej dziesięciu minutach dwóch z naszych gospodarzy przyszło do naszych pokojów i powiedziało, że mam im towarzyszyć. Nie mam wyboru i muszę ich słuchać. Zostawiam swego radiooperatora; przechodzimy kawałek i wchodzimy do czegoś, co przypomina windę. Przez jakiś czas zjeżdżamy w dół, maszyna zatrzymuje się, a drzwi cichutko podnoszą się w górę! Idziemy następnie długim korytarzem, rozświetlonym różowej barwy światłem, które zdaje się emanować z samych ścian! Jedna z istot każe się nam zatrzymać przed wielkimi drzwiami. Nad drzwiami znajduje się inskrypcja, której nie potrafię odczytać. Wielkie drzwi bezgłośnie się otwierają i zostaję poproszony o wejście. Jeden z mych gospodarzy mówi: „Nie bój się, Admirale, będziesz miał audiencję u Mistrza…”.
Wchodzę do środka, a moje oczy muszą przywyknąć do przepięknych barw, które wydają się wypełniać cały pokój. Potem zaczynam dostrzegać otoczenie. Me oczy przywitał najpiękniejszy widok w całym mym życiu. W istocie jest on zbyt piękny i cudowny, bym potrafił go opisać. Jest wspaniały i delikatny. Nie sądzę, by w jakimkolwiek ludzkim języku istniało wyrażenie, które potrafiłoby oddać go wiernie ze szczegółami! Moje myśli przerywa serdeczny, ciepły, głęboki i melodyjny głos: „Serdecznie witam w naszym królestwie, Admirale”. Zauważam mężczyznę o delikatnych rysach, na którego twarzy lata odcisnęły już swe piętno. Siedzi przy długim stole. Pokazuje, bym usiadł na jednym z krzeseł. Potem łączy razem koniuszki palców u rąk i uśmiecha się. Znów łagodnie przemawia, mówiąc co następuje.
„Admirale, pozwoliliśmy panu wlecieć tu, gdyż ma pan szlachetny charakter i jest pan dobrze znany w Świecie na Powierzchni”. „W Świecie na Powierzchni”, wykrztuszam, niemal się dławiąc. „Tak”, odpowiada Mistrz z uśmiechem, „jest pan w domenie Arian, w Wewnętrznym Świecie. Nie opóźnimy znacznie pańskiej misji i zostanie panu przydzielona eskorta, która odprowadzi pana z powrotem na powierzchnię i jeszcze jakiś odcinek. Teraz jednak, Admirale, powiem panu, czemu został pan tu wezwany. Nasze zainteresowanie wami zaczęło się w dniu, gdy wasza rasa dokonała eksplozji pierwszych bomb atomowych nad Hiroszimą i Nagasaki w Japonii. To właśnie w tym pełnym niepokoju czasie wysłaliśmy do świata powierzchniowego nasze latające maszyny, „Flugelrady”, aby sprawdzić, co zrobiła wasza rasa. Oczywiście to już historia, Admirale, muszę jednak mówić dalej. Widzi pan, nigdy wcześniej nie mieszaliśmy się do wojen toczonych przez waszą rasę, do waszego barbarzyństwa, teraz jednak musimy, albowiem nauczyliście się igrać z pewną energią, która nie jest przeznaczona dla ludzi, a mianowicie z energią atomową. Nasi emisariusze dostarczyli już odpowiednie przekazy waszym władcom, lecz ci ostatni nie słuchają. Teraz został wybrany pan, by świadczyć, że nasz świat istnieje naprawdę. Widzi pan, Admirale, nasza Kultura i Nauka o wiele tysięcy lat wyprzedzają waszą”. Przerwałem: „Lecz co to ma wspólnego ze mną, Panie”?
Oczy Mistrza zdawały się przenikać do głębi mój umysł, a kiedy już przyjrzał mi się dobrze, po kilku chwilach odparł: „Wasza rasa osiągnęła już punkt bez wyjścia, albowiem są wśród was tacy, którzy raczej zniszczą cały wasz świat, niż zrzekną się swej władzy, którą, jak sądzą, posiadają…”. Przytaknąłem, a Mistrz kontynuował: „W roku 1945 i później, próbowaliśmy skontaktować się z waszą rasą, lecz nasze wysiłki spotkały się z wrogością, a do naszych Flugelradów strzelano. Tak, ścigały je nawet wściekle i zaciekle wasze myśliwce. Teraz więc mówię ci, synu, nad wasz świat nadciąga wielka burza, czarny gniew, który nie przeminie przez wiele lat. Nie znajdziecie odpowiedzi w waszej broni, nie da wam bezpieczeństwa wasza nauka. Może szaleć, aż zdeptany zostanie każdy kwiat waszej kultury, aż wszystkie ludzkie rzeczy zostaną zrównane w wielkim chaosie. Wasza ostatnia wojna stanowiła jedynie preludium do tego, co przydarzy się waszej rasie. My, tutaj, widzimy to coraz wyraźniej z każdą godziną… czyżbyś uważał, że się mylę?”
„Nie”, odpowiadam, „to już się kiedyś zdarzyło, nadeszła epoka ciemności i trwała przez ponad pięćset lat”.
„Tak, mój synu”, odparł Mistrz, „epoka ciemności, która nadejdzie dla waszej rasy spowije Ziemię niczym całun, wierzę jednak, że niektórzy z was przeżyją burzę, nic innego nie jestem w stanie powiedzieć. Widzimy, jak w odległej przyszłości z ruin waszego świata powstaje nowy, szukający swych zagubionych, legendarnych skarbów, a one tu będą, mój synu, bezpieczne pod naszą opieką. Gdy nadejdzie ten czas, znów się zjawimy, by dopomóc wam w odrodzeniu waszej kultury i rasy. Być może do tej chwili nauczycie się już czegoś o bezsensie wojny i jej skutków… a wówczas część z waszej kultury i nauki zostanie wam przywrócona, by wasza rasa mogła zacząć od początku. A ty, mój synu, masz powrócić do Świata na Powierzchni, by przekazać tę wiadomość…”.
Tymi słowami nasze spotkanie się najwyraźniej zakończyło. Stałem tam przez chwilę, niczym we śnie… a jednak wiedziałem przecież, że to się dzieje naprawdę i z jakiegoś powodu lekko się skłoniłem, albo z szacunku, albo z poniżenia, nie jestem pewien.
Nagle zdałem sobie sprawę, że dwóch wspaniale wyglądających gospodarzy, którzy mnie tu przyprowadzili, znów znajduje się po moich obu bokach. „Tędy, Admirale, tędy”, wskazał kierunek jeden. Odwróciłem się jeszcze zanim wyszedłem i spojrzałem po raz ostatni na Mistrza. Na jego delikatnej, starej twarzy zastygł łagodny uśmiech. „Żegnaj, mój synu”, powiedział, po czym na znak pokoju wzniósł piękną, szczupłą dłoń. Nasze spotkanie naprawdę dobiegło końca.
Wyszliśmy szybko przez olbrzymie drzwi z komnaty Mistrza i raz jeszcze wsiedliśmy do windy. Drzwi bezgłośnie zasunęły się ku dołowi i zaczęliśmy się wznosić. Jeden z mych gospodarzy znów przemówił: „Musimy się pospieszyć, Admirale, albowiem Mistrz nie chce już opóźniać pańskiej misji i musi pan powrócić do swej rasy z jego przekazem”.
Nie odezwałem się. Wszystko to ledwie mieściło się w głowie, a gdy się zatrzymaliśmy, moje myśli znów zostały przerwane. Wszedłem do pomieszczenia i znów byłem razem ze swym radiooperatorem. Na jego twarzy malował się grymas niepokoju. Zbliżając się powiedziałem: „Wszystko w porządku, Howie, wszystko w porządku”. Dwie istoty ponagliły nas, byśmy weszli na platformę, co też uczyniliśmy, i wkrótce znaleźliśmy się przy samolocie. Silniki chodziły na jałowym biegu i natychmiast wsiedliśmy. Wydawało się, że wokół panuje teraz atmosfera wielkiego pospiechu. Po zamknięciu luku bagażowego owa nieznana siła natychmiast uniosła samolot, aż osiągnęliśmy wysokość 2700 stóp [około 820 metrów – przyp. tłumacza]. Przez jakiś czas leciały obok nas dwa z owych pojazdów, eskortujące nas w drodze powrotnej. Muszę tu nadmienić, że wskaźnik prędkości nie dawał żadnego odczytu, a jednak poruszaliśmy się w zawrotnym tempie.
Godzina 215 – Daje się słyszeć przez radio komunikat: „Zostawiamy tu pana, Admirale, pańska aparatura już działa. Auf Wiedersehen”!!!! Przez chwilę patrzyliśmy, jak flugelrady znikają na tle bladobłękitnego nieba.
Nagle zdało się, jakby cały samolot spadł raptownie w dół. Trwało to tylko maleńką chwilę i szybko odzyskaliśmy nad nim kontrolę. Przez jakiś czas nie rozmawiamy, każdy z nas ma swoje myśli…
CIĄG DALSZY WPISÓW W DZIENNIKU POKŁADOWYM:
Godzina 220 – Znów znajdujemy się nad wielkimi połaciami lodu i śniegu, o około 27 minut drogi od bazy. Wysyłamy im wiadomość radiową, odpowiadają. Składamy sprawozdanie, że wszystko jest w normie… w normie. Baza wyraża ulgę, że udało nam się odzyskać kontakt.
Godzina 300 – Lądujemy gładko w bazie. Mam misję…
KONIEC WPISÓW W DZIENNIKU POKŁADOWYM
11 marca 1947 roku. Właśnie skończyłem spotkanie sztabowe w Pentagonie. W pełni opisałem swe odkrycie oraz przekazałem wiadomość od Mistrza. Wszystko zostało dokładnie spisane. Doradzono Prezydentowi. Zatrzymano mnie na kilka godzin (dokładnie mówiąc, na sześć godzin i trzydzieści dziewięć minut). Przesłuchanie celowo przeprowadzają przedstawiciele Najwyższych Sił Bezpieczeństwa oraz personel medyczny. Cóż za próba!!!! Podlegam procedurom najwyższego bezpieczeństwa zgodnie z przepisami bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych Ameryki. Otrzymuję ROZKAZ MILCZENIA ODNOŚNIE WSZYSTKIEGO, CZEGO SIĘ DOWIEDZIAŁEM, W IMIENIU LUDZKOŚCI!!!! Niewiarygodne! Zostaję pouczony, że jestem wojskowym i muszę słuchać rozkazów.
30/12/56: OSTATNI WPIS:
Lata, które upłynęły od roku 1947 nie były dla mnie łaskawe… Dokonuję właśnie ostatniego wpisu w tym szczególnym dzienniku. Aby zamknąć sprawę stwierdzam, że przez wszystkie te lata wiernie dotrzymywałem swej obietnicy utrzymania wszystkiego w tajemnicy. Stało to w całkowitej sprzeczności z wartościami moralnymi, jakie wyznaję. Teraz jednak czuję, że nadciąga długa noc, a ta tajemnica nie umrze wraz ze mną, lecz, jak każda prawda, zatriumfuje, tak właśnie będzie.
Być może jest to jedyna nadzieja dla ludzkości. Widziałem prawdę, a to podniosło mnie na duchu i wyzwoliło mnie! Spełniłem swój obowiązek wobec monstrualnego kompleksu militarno-przemysłowego. Teraz zaczyna nadciągać długa noc, lecz to nie będzie koniec. Tak jak kończy się długa arktyczna noc, znów wzejdzie błyszczące słońce Prawdy… a ci, którzy są z ciemności wejdą w jego Światło… GDYŻ WIDZIAŁEM TĘ KRAINĘ ZA BIEGUNEM, OWO CENTRUM WIELKIEGO NIEZNANEGO.
Admirał Richard E. Byrd
Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych
24 grudnia 1956 roku |
|